— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, iż w Rzymie topnieją pieniądze w garści. Grosz tu tańszy, a zarobek trudniejszy.
— Twoja przebiegłość znajdzie wszędzie robotę korzystną.
Simonides miczał. Otarłszy brudnym gałganem jedyne krzesło, jakie się znajdowało w izbie, podsunął je gościowi. Oprócz tego sprzętu miał tylko drewniane łóżko, zasłane podartą kołdrą, stół i dużą skrzynię, okutą żelaznemi obręczami.
— Tak się zamykasz, jak gdybyś strzegł skarbów cesarskich — odezwał się Teodoryk. — Tych gratów nie bronisz chyba przed okiem zawistnem. Uciułało się trochę grosiwa, uciułało... Przyznaj się stary.
Wskazał ręką na skrzynię.
Simonides, który stał przed ową skrzynią, usiadł na niej z pośpiechem.
— Mów, z czem przyszedłeś — bąknął zakłopotany.
Teodoryk roześmiał się wesoło.
— Nie lękaj się — rzekł, wydobywając z za tuniki skórzany worek. — Twoje skarby nie drażnią mojej ciekawości. Jeśli mi pomożesz, dorzucę jeszcze do nich mój żołd miesięczny.
Pokazał Simonidesowi z daleka złoty pieniądz.
— Prawdziwy aureus. Przeszedł do moich rąk prosto z mennicy imperatora. Żaden handlarz nie opiłował jego brzegów.
Rzucił monetę na podłogę.
— Słyszysz, jak brzęczy? Słodka to muzyka dla twojego ucha.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/302
Ta strona została skorygowana.