— Zaraz będziemy, ale może się namyślisz. Twoi przyszli towarzysze zdziwiliby się bardzo, gdybyś się w ich obecności obraził za godność zbója. Mordercy kochają honor i sławę.
Teodoryk milczał zakłopotany. Czuł, że go Grek przeniknął, że nie wierzy jego opowieści i gniewał się na swoją niezręczność.
— Jeszcze czas się cofnąć. Wybij sobie z głowy ową ładną niewolnicę — drwił Simonides. — Z kobietą wchodzi do domu zawsze niepokój. Pierwszy lepszy młokos przyprawi ci wkrótce rogi. Na co tobie taki kłopot? Uczciwie radzę.
— Prowadź! — mruknął Teodoryk zawstydzony.
Simonides wzruszył ramionami.
— Jak chcesz...
Przerwał badanie, zrozumiał bowiem, że rozbudziwszy podejrzliwość Allemana, nie wydobędzie teraz z niego już nic więcej. Ale postanowił patrzeć i słuchać uważnie. Coś bardzo niebezpiecznego przedsiębrał wojewoda, kiedy jego powiernik milczał tak uparcie.
Wciśnięty pomiędzy dwie kamienice, stał niewielki domek, tak ciemny i cichy, jak gdyby wszelkie życie w nim zamarło. Mieszkańcy używali widocznie po dniu przepracowanym uczciwie zarobionego spoczynku.
Przed tym domem zatrzymał się Simonides i zwróciwszy się do Teodoryka, zapytał:
— Ale poczęstunek bierzesz ty na siebie?
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/309
Ta strona została przepisana.