Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/310

Ta strona została przepisana.

— Możesz sobie dziś użyć na mój rachunek — odrzekł Alleman.
— Jeśli masz przy sobie więcej złota, nie pokazuj go. Płać tylko srebrem. A nóż miej w pogotowiu. Nie można nigdy wiedzieć, czy nie będzie potrzebny.
Simonides podniósł młot i uderzył siedm razy w bramę. Na znak ten odezwało się nasamprzód warczenie psa, potem odsunęła się klapa, umieszczona nad progiem.
— Gołąb, czy wydra? — odezwał się głos ochrypły.
— Biały gołąb — odpowiedział Simonides.
Drzwi odemknęły się bez szelestu. Ogromny drab, uzbrojony w siekierę, podniósł do góry latarnię. Ujrzawszy Simonidesa, kopnął psa, który szczerzył zęby na przybyszów i rzekł:
— Dawno nie zaszczyciłeś nas swoją godną osobą, szanowny radco. Wulkan stęsknił się już za tobą.
— Miałem robotę w innej stronie miasta — odparł Simonides. — Dużo dziś gości?
Drab wydął usta pogardliwie.
— Sama dotąd hołota. Trzech złodziei, kilka panienek, dwóch, czy trzech nowicyuszów w wysokim kunszcie noża. Rzym podleje. Coraz mniej u nas porządnych ludzi.
— Czy nie ma ani jednego patrycyusza?

— Jest tylko Kalparniusz[1], ale czegoś zmartwiony. Spił się i drzemie na ławie. Podobno wymknął mu się wczoraj z pod noża jakiś tłusty handlarz. Aż płakał biedak ze wstydu.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kalpurniusz.