Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/313

Ta strona została przepisana.

— Witaj, już cię dawno nie widziałem — odparł Wulkan — a wiesz przecie, że lubię towarzystwo mężów rozumnych. Masz u mnie zawsze dzban albańskiego i kiszkę grochową, jeśli przyjdziesz z dobrą radą. Chciałbym się w istocie wycofać z tego zakładu. Dojadło mi już próżniactwo tych łajdaków. Wystaw sobie, że nie zarobiłem w ostatnim tygodniu nawet tysiąca sesterców. Te niedołęgi straciły węch na dobrym chlebie.
Zwrócił się do jakiegoś obdartusa, który przysuwał się chyłkiem do stołu i wrzasnął:
— Jeszcze się tu wałęsasz? Nie mówiłem ci, żebyś się wynosił? Egipski piesek, delikacik. Powiada, że zaziębił się nocy wczorajszej, że go coś we wnętrznościach piecze. Nie ukradł od dwóch dni marnej togi, a zachciewa mu się wina. Nie dam już ani czarki na kredyt. Tym chłystkom zdaje się, że mam piwnicę dla nich. Z tą hałastrą złodziejską biada największa — mówił, zwracając się do Simonidesa. — Tchórze. Uciekają przed pierwszym lepszym strażnikiem, na widok krwi dostają mdłości, kiedy się dobierają do cudzych zamków, trzęsą się im łapy, a żreć toby chcieli za trzech. Ale kogoś to do nas przyprowadził? (wskazał na Teodoryka).
Simonides uśmiechnął się złośliwie.
— Wstań i pokłoń się temu patrycyuszowi — rzekł głośno, żeby go wszyscy słyszeli — bo tacy mistrzowie zaszczycają rzadko twój zakład szanowny. Trzech kapłanów galilejskich zarżnął mój przyjaciel w Wiennie, dwóch senatorów powiesił na suchej gałęzi, żonie jakiegoś komesa wypruł nasamprzód jelita, a potem poobcinał uszy z kolczykami,