palce z pierścieniami i przyrządził z nich obiad dla swoich piesków.
Spojrzał z pod czoła na Teodoryka. Stary Alleman czerwieniał i bladł, otwierał usta, jakby chciał przeczyć i zamykał je, zmuszając się do milczenia.
— Szło mu doskonale w Wiennie — opowiadał Simonides dalej — ale kiedy się dobrał do skarbca biskupa, przypięła się do jego pięt cała sfora wyżłów imperatorskich i dlatego wolał im pokazać plecy.
Z pod ścian pozrywali się złodzieje i otoczyli Teodoryka kołem, przypatrując mu się z niemem uwielbieniem. Kobiety szeptały pomiędzy sobą, a Wulkan kłaniał się nisko.
— Wielki zaszczyt dla mojego domu, wielki zaszczyt — mówił gospodarz szynku. — Cały mój zakład jest na twoje usługi, znakomity gościu. Mam nadzieję, że upodobasz sobie nasze zaciszne schronisko, a tymczasem pozwól wypić swoje szacowne zdrowie najlepszem winem, jakie mam w piwnicy.
Skoczył za stół i wydobył z kosza kamienny dzban, pokryty pleśnią.
— Tylko dla najzasłużeńszych mam ten boski napój, któryby nawet posąg marmurowy rozgrzał.
Wulkan nalał trzy czarki. Jedną z nich podał Teodorykowi, drugą Simonidesowi, trzecią podniósł sam do ust.
— Obyś kwitł jak najdłużej — prawił — sobie na pożytek, a bractwu odważnych zuchów na chwałę i wzór zachęcający.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/314
Ta strona została przepisana.