Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/334

Ta strona została przepisana.

chanka, wpijała się ustami w jego usta, oddana, uległa bez miary.
Ktoś wchodził do świątyni... sługa lub kapłanka. Fausta otwierała oczy i zimny dreszcz wstrząsał jej ciałem. Bo naprzeciw niej, za ołtarzem, bielił się posąg Westy, oświecony odblaskiem strasznego ognia. Wyrzec musi się wszelkich tkliwych uczuć i radości ludzkich, kogo przeznaczono na służbę tego ognia; zdeptać musi w sobie serce, spętać zmysły, komu powierzono straż nad symbolem cnoty rzymskiej.
Wszakże powtarzano to nowicyuszce codziennie przed modlitwą poranną i grożono jej w razie nieposłuszeństwa żywym grobem na Polu Hańby.
Więc zamykała się Fausta w swojej celi, rzucała się na mozaikową posadzkę i szamotała się dopóty z bólem, dopóki się sen nie zmiłował nad jej niedolą. Nazajutrz uciekała przed uroczemi marami, jak przed wrogiem śmiertelnym. Za drogo opłacała złudną rozkosz chwilowego zapomnienia.
Nie skarżyła się nigdy nikomu, we krwi jej bowiem mieszkała, oprócz pożądań ludzkich, duma rzymska, odziedziczona po szeregu wojowników. Jak jej przodkowie, przeszyci na polu bitwy włócznią lub mieczem, umierali spokojnie, by nie dać z siebie widowiska szczęśliwemu zwycięzcy, tak zamykała i ona ból swój na dnie duszy. Nikt z jej otoczenia nie domyślał się nawet, ile cichych westchnień popłynęło z jej celi do nieba, ile gorzkich łez zrosiło jej posłanie.
W miarę, jak przekraczała granicę pierwszej młodości, milkł w niej, zastygał żal do Przeznaczenia