Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/336

Ta strona została przepisana.

filary, otaczające świątynię zewsząd, powstrzymały w rozpędzie, skręcał nagle i rzucał się ze wściekłością na ogród.
Fausta otuliła się płaszczem szczelniej. Jednostajny szum, który przenikał ściany i cichy łopot płomienia działały na nią, jak narkotyk. Powoli osuwała się jej głowa na tylne wysłanie krzesła, zamykały się powieki, opadały ręce bezwładnie na łono.
Pracowna prządka, złotoskrzydlna wyobraźnia, zaczęła się do niej ostrożnie skradać. Przypomniała jej nasamprzód lata, spędzone w domu wuja, niańkę, która ją zabawiała lalkami, towarzyszki, strojące się w ślubne welony starszych sióstr, chłopczyków, przenoszących dziewczynki przez próg domu. I ją, maleńką Faustę, pochwycił kiedyś synek Flawiana w objęcia i umieścił w kurniku, gdzie sobie zbudował pałac z odłamków cegieł gabińskich. „Ty jesteś moją żoną, ja twoim mężem” — wołało swawolne dziecko.
Fausta uśmiechnęła się z rozkoszą do tych wspomnień niewinnych.
A prządka pracowała dalej.
I znów, jak kiedyś, jak w pierwszych latach jej kapłaństwa, przesuwali się przed okiem jej duszy urodziwi młodzieńcy, z odwagą na orłem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Jeden z nich najpiękniejszy, najdzielniejszy, zbliżył się do niej, zgiął kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Bujne, jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, czarne, płomienne oczy świeciły na tle śniadej twarzy.