Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/347

Ta strona została przepisana.

Fabricyusz, wybiegłszy ze świątyni, skinął na Teodoryka, który stał na straży. Przypadli obaj do ziemi i zaczołgali się do najbliższego drzewa.
Gdy ich gruby pień dębu zasłonił, zapytał wojewoda szeptem:
Czy słyszałeś jaki szelest podejrzany?
— W tem strasznem miejscu jęczy coś ciągle i płacze i szumi — odszepnął Teodoryk — jak gdyby się drzewa i kamienie skarżyły demonom pogańskim na nasze zuchwalstwo. O, panie, dlaczego upodobaliście sobie tę bladą kapłankę? Ona jest własnością bogów, a z bogami nie walczyć człowiekowi. Wolałbym spać na polu bitwy, wpośród tysięcy trupów, aniżeli przepędzić jedną noc w tym ogrodzie.
— Jeśli nie przestaniesz zawodzić, jak stara niewiasta, upatrująca wszędzie strachy, odeślę cię do naszych lasów. Czas już na ciebie kołysać wnuki.
Rzekłszy to, podniósł się wojewoda i oddalił się szybko wzdłuż szpaleru mirtowego. Pod murem ogrodu zatrzymał się i rozkazał:
— Sztylet w zęby! Nieszczęśliwy, któregoby los postawił na naszej drodze, niech nas widzi po raz ostatni na tej ziemi.
Teodoryk mruknął coś pod nosem, wdrapał się na mur i nasłuchiwał.
— Ulica pusta — szepnął po jakimś czasie.
Ulica nie była pusta. Kiedy wojewoda i Teodoryk zniknęli w cieniach nocy, odczepiła się od ściany jednego z domów, stojących naprzeciwko ogrodu westalek, ciemna postać i zaśmiała się zcicha.