Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/013

Ta strona została przepisana.

z rogami, piersi owinęli niedźwiedziem, ręce wilkiem, nogi rysiem.
Tuż za nimi ciągnęła rzymska kareta podróżna, zaprzężona w sześć klaczy hiszpańskich, opięta tak szczelnie kobiercami, iż nie można było wiedzieć, kto się w niej znajduje. Dalej snuł się długi szereg wozów i ludzi, pieszych i konnych. Z wozów wyglądały namioty, rydle, sprzęty kuchenne i skrzynie, zaś ludzie nieśli tarcze i włócznie. Na samym końcu postępowało stado wołów.
Dzień był mroźny. Śnieg, który pokrył całą równinę toniską, skrzypiał pod kołami wozów; z ust ludzi, z pysków zwierząt wydobywała się para, osiadająca białym szronem na brwiach, brodach i grzywach.
Kiedy tabor stanął przed bramą miasta, zadął jeden z mężów, którzy go poprzedzali, w róg myśliwski. Na znak ten ukazał się na wieży żołnierz i przechyliwszy się przez baryerę, zawołał:
— Miasto Totonis jest zamknięte dla podróżnych. Jedźcie dalej!
Ale z dołu odpowiedziano:
— Bramy otworzą się dla przyjaciół twojego pana. Przesławni Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, senatorowie rzymscy, przybywają w gości do króla Arbogasta.
— Chorąży zaniesie królowi nazwiska twoich panów — rzekł żołnierz i cofnął się do wieży.
W kwadrans potem wjeżdżał tabor do miasta. Ulice, któremi się posuwał, wąskie, wyłożone płytami bazaltowemi, roiły się od wojskowych. Wszędzie było widać ludzi zbrojnych.