Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/014

Ta strona została przepisana.

Na dużym, czworobocznym placu stal niski dom, zbudowany w stylu rzymskim. Złoto orły cesarskie błyszczały nad jego drzwiami, oddział legionistów trzymał wzdłuż portyku straż z dobytą bronią.
Kiedy się kareta zbliżyła do tego domu, rozległa się komenda. Żołnierze wyprostowali się i opuścili miecze.
Równocześnie ukazał się pod filarami portyku wysoki starzec, ubrany w szkarłatną tunikę i w długie spodnie germańskie, tkwiące w butach wojskowych. Białe włosy spadały na jego ramiona, biała broda spływała na pierś wypukłą. Z tych ram starości wyglądała twarz czerstwa, świeża, ożywiona parą szarych, przenikliwych oczu, osadzonych głęboko pod szerokim czołem, przeciętem zmarszczką pionową.
Starzec, ujrzawszy liczny tabor, uśmiechnął się nieznacznie.
Z karety wysiedli Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, tak zaszyci w skóry niedźwiedzie, iż ruszali się z trudnością.
Juliusz zdjął z głowy kaptur i odezwał się głosem ochrypłym:
— Symmachus i Flawianus przysyłają tobie, szlachetny królu, pozdrowienie od senatu i ludu rzymskiego. Oby cię bogowie zachowali jak najdłużej dla chwały państwa.
Mówiąc to, trząsł się, jak w febrze.
Powtórny uśmiech przemknął po ustach starca.
— Pozdrowienie senatu i ludu rzymskiego jest dla mnie najzaszczytniejszą nagrodą za trud, ponie-