Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/020

Ta strona została przepisana.

A Juliusz, umoczywszy usta w winie, zaczął:
— Byłoby zbytecznem mówić tobie, który jesteś właściwym imperatorem zachodnich prefektur o naszem położeniu. Ty wiesz równie dobrze, jak my, co nas boli i czego pragniemy. I byłoby rzeczą zbyteczną prosić ciebie o czynną pomoc przeciw potędze Teodozyusza, wiadomo bowiem w całem cesarstwie, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Osaczeni zewsząd przez wrogów naszej przeszłości, postawieni między jawnym buntem a zdradą naszych bogów, wyciągamy do ciebie ręce z prośbą o radę życzliwą.
Arbogast, który słuchał uważnie, pijąc teraz wino małemi haustami, namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział.
— Nie rozumiem — mówił — co sobie Teodozyusz uwidział w tej wierze wydziedziczonych. Był to zawsze dobry żołnierz, a jakże może wojownik pogodzić swoje rzemiosło z przykazaniami Galilejczyków? Te przykazania wytrącają z dłoni miecz zemsty i nazywają męską dumę grzechem. Tylko niewolnicy, zazdroszczący zwycięzcom panowania, mogli wymyślić tak płaczliwą wiarę. Przekonania moje i upodobania są po waszej stronie, lecz pomódz wam nie mogę. Powiedziałeś sam, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Słowa, danego Teodozyuszowi, chociaż nie pochwalam jego obłędu galilejskiego, nie złamię.
— O radę prosiłem — wtrącił Juliusz.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Na upór Teodozyusza jest rada trudna. Wywiecie, że jego nie odwiedzie nikt od raz powziętego