Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/023

Ta strona została przepisana.

— Tylko głupiec zastawiałby sidła kłamstwa na potężnego króla, któremu służy legion wiernych sług — odpowiedział. — Jeżeli mnie podejrzywasz o zdradę, poślij do Rzymu swoich kuryerów, a dowiesz się, że Fabricyusz jest od listopada nietylko wojewodą Italii, lecz nawet pełnomocnikiem imperatora, przyodzianym we władzę nieograniczoną.
— Jakiego imperatora? — zawołał Arbogast.
— Naszego boskiego i wiecznego pana, Walentyniana — odrzekł Juliusz z drwiącym uśmiechem na ustach.
— Tylko moja wola rozkazuje w prefekturach zachodnich...
— Innego zdania jest Walentynian.
I znów uczyniła się cisza. Senatorowie porozumiewali się wzrokiem, król gładził drżącą ręką brodę, zapatrzony przed siebie.
Jeśli Juliusz mówił prawdę, to spotkała go śmiertelna zniewaga. Tylko on jeden, naczelny wódz, był najwyższym sędzią i panem siły zbrojnej cesarstwa zachodniego. Nikt nie miał prawa rozporządzać jego żołnierzami. Nie dopuścił się tego nigdy nawet Teodozyusz, ufając jego długoletniemu doświadczeniu i wypróbowanej wierności. Wszakże nie przegrał dotąd ani jednej bitwy i nie sięgnął ani razu po koronę imperatora, chociaż mu ją wojsko niejednokrotnie ofiarowało. Służył państwu rzymskiemu dla sławy i dla przyjaźni Teodozyusza.
A teraz, kiedy dobiegał kresu zasłużonego żywota, przyszedł młokos, wychowany przez kapłanów. gołowąsy chłopiec, który nie widział nigdy