Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/025

Ta strona została przepisana.

Pycha imperatorów pomijała już nieraz dobro państwa — odpowiedział.
Arbogast wybiegł na kurytarz i klasnął w dłonie. Senatorowie słyszeli, jak rozkazywał komuś głośno:
— Patrycyusz Eugeniusz niech się stawi natychmiast przedemną!
Kiedy wrócił, napełnił sobie sam próżny puhar, wypił go i zaczął chodzić ociężałym krokiem naokoło stołu. Od czasu do czasu zatrząsł się cały i wyrzucał z siebie słowa urywane:
— Niewdzięczne psy... podłe gady... łotry...
Taki gniew buchał z jego oczu, że senatorowie nie śmieli do niego przemówić.
Do pokoju wszedł cichą stopą czterdziestoletni, szczupły, niski brunet, od którego bił blask złota i drogich kamieni. Na szyi miał łańcuch z portretem Teodozyusza, na ramionach mnóstwo pierścieni, na nogach wykwintne sandały, naszywane perłami. Jego białą, jedwabną tunikę, spiętą pod szyją dużym rubinem, obramowaną szerokim Szlakiem stanu senatorskiego, podtrzymywał na biodrach pas purpurowy.
— Ty rozkazałeś, królu — odezwał się, stanąwszy przed Arbogastem.
Arbogast zwrócił się do Juliusza i rzekł:
— Powtórz Eugeniuszowi, coś mnie oznajmił.
— Mówiłem królowi — odpowiedział Juliusz — że Walentynian mianował Fabricyusza wojewodą Italii i że bierze sam ster państwa w ręce nieudolne.
Eugeniusz spojrzał zdziwiony na senatora.