Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/028

Ta strona została przepisana.

Arbogast pochylił głowę i milczał przez jakiś czas. Jego pierś oddychała szybko, palce u rąk otwierały się i zamykały, jakby coś miażdżyły.
Drgnął, wyprostował się i rzekł:
— Nie wyruszyły?! Wszakże kazałem ci powiedzieć komesowi Gallii, że bez pomocy jego legionów nie zasłonimy państwa przed nadmierną ilością Franków, że zginiemy wszyscy, co do nogi, w tych śniegach i lodach, ku radości Franków, czyhających na zgubę cesarstwa.
Głos gotował się mu w gardle, jak wrząca woda.
— Czy powiedziałeś to w Wiennie, Arbitrio?
— Uczyniłem, co rozkazałeś, królu.
— Uczyniłeś? A komes nie wysłał mimo to żądanych legionów?
— Odpowiedział, że złożył przysięgę imperatorowi.
— Imperatorowi?!
Głos Arbogasta stawał się coraz cichszy. Na jego czoło wystąpiły grube, sine żyły, w oczach żarzył się blask ponury.
— I ty, Arbitrio, najmilszy z moich trybunów, ty moje dziecko pieszczone, nie wepchnąłeś temu łotrowi miecza w serce — mówił. — Ty nie udałeś się do obozów zimowych i nie przyprowadziłeś sam mojego wojska wiernego? Zdrajco!
Porwał puhar i cisnął go w trybuna. Szkło rozprysło się na zbroi, wino oblało twarz pobladłą.
Z gardła Arbitria wypadł chrapliwy krzyk drapieżnego zwierzęcia, ranionego śmiertelnie; jego prawica pochwyciła rękojeść miecza. Ale zanim zdążył