Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/029

Ta strona została przepisana.

wydobyć broń, uderzył go Arbogast tak silnie pięścią w pierś, że zachwiał się i pochylił, jak podcięty kłos.
— Psie! — szalał król, wyrywając mu z za pasa miecz. — Na wodza świętokradzką rękę ściągasz?
Juliusz i Konstancyusz, którzy przypatrywali się dotąd tej scenie obojętnie, zerwali się z krzeseł.
— Krwią niewinną sumienie swoje splamisz — zawołał Juliusz.
Arbogast opuścił podniesiony już miecz i obejrzał się na senatorów nieprzytomnym wzrokiem.
— Ten waleczny trybun nie zawinił — mówił Juliusz. — Nie on zasłużył na twój gniew niesprawiedliwy.
— Nie zawinił... nie on... — szeptał Arbogast, jak człowiek, który budzi się ze snu.
Spoglądał to na senatorów, to na Arbitria, który stał pod ścianą z nieruchomością słupa. Bladość śmierci pokryła oblicze młodego żołnierza, nieprzejednana nienawiść tliła w jego oczach.
Arbogast odetchnął ciężko.
— Dziękuję ci, Juliuszu — wyrzekł głosem zmęczonym. — Powstrzymałeś w samą porę rękę starca, który byłby splamił siwe włosy krwią niewinną. Wzmocniłeś tym czynem szlachetnym węzły, jakie nas łączą.
A zwróciwszy się do Arbitria, przypiął sam miecz do jego boku i mówił:
— Odpuść staremu wodzowi chwilę zapomnienia.
Po krótkim namyśle dodał:
— Mówił mi Eugeniusz, że obawiasz się prosić o województwo południowej Gallii. Podpiszę jutro