Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/031

Ta strona została przepisana.

lub Ambrozyusz nie uprzedzili. Arbogasta możemy zostawić jego obrażonej dumie. Będzie ona żarła jego serce dniem i nocą, będzie się ryła w jego mózgu, aż strawi i starga wszystkie zobowiązania, łączące go z rządem Galilejczyków. Znam go dobrze. Tego, co zowie swojem prawem, nie pozwoli sobie odebrać, chociażby miał runąć pod gruzami gmachu, który zbudował.
Obrażona duma zaczęła już trawić serce Arbogasta i ryć się w jego mózgu. Opuściwszy swoich gości, kazał on sobie w przedsionku podać złoty szyszak, miecz, długi płaszcz sobolowy i wyszedł z domu.
Czynił to codziennie. Posterunki, rozstawione na murach, wiedziały, że stary król nie ułoży się do snu, dopóki nie sprawdzi sam ich czujności.
Gdy się Arbogast ukazał przed domem, powitała go straż okrzykiem.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — rozległo się w ciszy nocnej.
Ojciec wojska zatrzymywał się zwykle, uszczęśliwiał gorliwych żołnierzów słowem przyjaznem, oglądał broń, pytał o zdrowie. Dziś minął swoją straż przyboczną w milczeniu. A nie szedł, jak zawsze, szybkim, elastycznym krokiem, z głową podniesioną, lecz posuwał się wolno, zgarbiony, jak gdyby mu nagle lat przybyło.

Był on królem plemienia frankońskiego, które, osiedliwszy się na mocy przymierza, zawartego szcze[1] z Julianem Apostatą, w północnej Gallii, służyło cesarstwu rzymskiemu wiernie i pożytecznie.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeszcze.