Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/032

Ta strona została przepisana.

Od lat trzydziestu walczył na czele swojego ludu na wszystkich polach bitew, na których rozgrywały się losy państwa. Kilka razy odwrócił klęskę od imperatorów. Najgroźniejszego z buntowników, Maksymusa, rzucił pod stopy Teodozyusza, najstraszniejszych z pomiędzy sąsiadów, niespokojnych Franków, trzymał zdala od granic imperium. Gdyby nie jego geniusz wodza i dzielność żołnierska, gdyby nie cześć, jaką barbarzyńcy mieli dla niego, stałaby się Gallia już dawno łupem Franków. Był on tarczą cesarstwa i głową zachodniej prefektury.
A za to?...
Arbogast szedł pustemi ulicami z głową pochyloną. Od czasu do czasu podnosiło jego pierś ciężkie westchnienie.
W pobliżu jednej z bram obronnego muru paliło się ognisko. Siedziały naokoło niego, na skórach niedźwiedzich, dzikie, brodate postacie, zagrzewające się piwem. Czerwony płomień przeglądał się w ich żelaznych szyszakach i napierśnikach, czarny dym unosił się nad ich głowami gęstym obłokiem.
Na kupie chrustu i gałęzi leżała stara kobieta, poobwijana gałganami. Zwrócona zwiędłą, pomarszczoną twarzą do ognia, ruszała bezzębnemi ustami, jakby coś żuła.
— Opowiedz nam, matko, opowiedz, jak to bywało dawniej — odezwał się jeden z żołnierzów. — Piwa ci skąpić nie będziemy. Serce wojownika cieszą stare powieści.
— Opowiedz, matko — prosili inni.
Kobieta wzruszyła ramionami.