Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/041

Ta strona została przepisana.

Dopóki Fausta Auzonia nie skąpie swojego pięknego ciała w źródle wiecznego żywota, dopóty nie powinny nawet wichry wiedzieć, gdzie się ukrywa.
Utkwił wzrok przenikliwy w twarzy Teodoryka i szeptał wyraźnie, oddzielając zgłoskę od zgłoski.
— Morze jest głębokie, szerokie, a tak milczące, jak urna z popiołami zmarłego. Zmieszczą się w niem tysiące tysięcy zbrodniarzów.
Zatrzymał się... Po chwili zapytał:
— Czy mnie rozumiesz, stary?
Sługa odgadł tajne myśli pana, bo odpowiedział:
— Moje więdnące ramię nie zmoże pięciu zbójów, z których każdy włada doskonale nożem.
— Nie naraziłbym nigdy twoich siwych włosów na walkę ze zbrodniarzami. Wyślę jeszcze dziś na noc dziesięciu Allemanów z mojej straży przybocznej, którzy się z tobą połączą na dziesiątej stacyi pocztowej. Upatrzysz sobie którego dnia pod wieczór miejsce dogodne, oddalone od mieszkań ludzkich i sprawisz się szybko i cicho. Nie żałuj tych łotrów. I bez twojego pośrednictwa zginą oni wszyscy, rychlej, czy później, śmiercią przedwczesną, na taki bowiem los zarobili sobie życiem karygodnem. Moich Allemanów zabierz z sobą, aby ci służyli w razie jakiego niespodziewanego wypadku. Po wieczerzy doniesiesz mi jeszcze, czy nie zaszła jaka przeszkoda.
Teodoryk słuchał z głową spuszczoną, nie ruszając się z miejsca.
— Możesz odejść — rzekł wojewoda.