Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/045

Ta strona została przepisana.

W oczach Fabricyusza zaświeciła radość.
— Nie cofnął? — rzekł. — Motłoch pogański buntuje się, mówisz?
— Gdyby nie Flawianus i Symmachus, byłby się lud rzucił na kościół lateraneński.
— Zuchwalcy! — zawołał Fabricyusz. — Moja straż allemańska natychmiast pod broń! Załoga palatyńska na Fole Marsowe!
Wyjął z za tuniki woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów...
Do obozu za bramą Nomentańską! Co koń wyskoczy!
Rzucił tabliczkę setnikowi i wybiegł z sali.
W kwadrans potem siadł na swojego ogiera w pełnym rynsztunku bojowym. Już podniósł miecz, aby dać straży allemańskiej znak do pochodu, kiedy przed dom zajechał rydwan złocony.
Zmarszczył się i cofnął wspinającego się konia.
Na rydwanie stał Symmachus.
Przez jakiś czas patrzeli na siebie przeciwnicy w milczeniu, potem zaczął Symmachus głosem wzruszonym.
— Senat rzymski pozdrawia przez moje usta wojewodę Italii.
Fabricyusz mruknął coś niewyraźnego.
— Z pozdrowieniem łączy senat prośbę o pobłażliwość dla słusznego żalu wyznawców bogów narodowych — ciągnął Symmachus dalej. — Zasłużysz się dla państwa, jeżeli powstrzymasz gwałtowność żołnierza. Jedna kropla naszej krwi, przelana bez potrzeby, spowodowałaby wybuch, którego końca nikt przewidzieć nie może.