Fabricyusz uśmiechnął się pogardliwie i spojrzał z góry, wyniośle na Symmacha. Chciał odpowiedzieć, iż nie lęka się motłochu, lecz przypomniawszy sobie wskazówki Walensa, rzekł:
— Bronić będę tylko życia i kościołów chrześcian. Jeśli twoi współwyznawcy nie podniosą ręki na nasze domy Boże i nie zakłócą spokoju miasta, nie zwrócę uwagi na ich wrzawę nierozumną.
Usta Symmacha drgnęły, jego czoło sfałdowało się.
Senat podziękowałby ci pismem zgromadzonych ojców — mówił — gdybyś nie drażnił rozpaczy ludu rzymskiego widokiem wojska. Spokój przywrócimy sami. Ojcowie i dziewice Westy uśmierzają już wzburzone umysły słowem rozwagi.
— Gdy miastem wstrząsa niesforność motłochu, jest miejsce moje na ulicach — odpowiedział Fabricyusz szorstko. — Namiestnikowi imperatora nie wolno spoczywać pod dachem bezpiecznym, kiedy krajowi, powierzonemu jego opiece, grozi burza.
— W takim razie pojadę przed tobą, aby uprzątnąć z twojej drogi nienawiść moich współwyznawców.
Czyń, jak ci twój rozum nakazuje — odpowiedział Fabricyusz i zakomenderował:
— Na Pole Marsowe!
Szczęknęły miecze, zachrzęściły zbroje, konie podrzuciły łby i straż przyboczna wojewody Italii ruszyła ku głównym rynkom. Prowadził ją Symmachus, który powoził sam z rydwanu.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/046
Ta strona została przepisana.