Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/047

Ta strona została przepisana.

Nie obawa o głowę Fabricyusza uczyniła z patryoty rzymskiego tarczę chrześcianina. Gdyby tylko o wstrętnego mu Galilejczyka chodziło, oddałby go Symmachus bez namysłu na pastwę rozjuszonego ludu, zniewaga jednak, wyrządzona namiestnikowi imperatora, pociągnęłaby za sobą walkę, uliczną, której sobie żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego jeszcze nie życzył.
Wprawdzie przywieźli senatorowie, wysłani do Konstantynopola, odmowę tak stanowczą i groźną, iż Flawianus i Symmachus stracili nadzieję cofnięcia na drodze pokojowej rozkazów Teodozyusza, lecz przed postanowieniem zbrojnego oporu, należało czekać na skutek poselstwa Kaja Juliusza. W Rzymie nie wiedziano dotąd nic o pobycie brata Porcyi w Totonis i o pośrednictwie Arbogasta.
Zastawiając sobą Fabricyusza, bronił Symmachus swoich współwyznawców przed klęską, przedwczesny bowiem wybuch mógłby zniweczyć wszystkie przygotowania patryotów rzymskich.
Ze działał z całą rozwagą męża, który zna dokładnie wrażliwość tłumów, okazało się z chwilą, gdy się straż wojewody zaczęła spuszczać z Fałaty nu.
Ulice, nabite aż pod ściany domów głowami ludzkiemi, ruszały się, jak olbrzymie, nieprzerwane mrowisko. Były tak pełne, iż zdawało się, że się w tej masie nie zmieści nawet ręka dziecka. Nad żywą falą ciał, rozgrzanych już ciepłemi promieniami słońca lutego, unosiła się lekka mgła, utkana z wyziewów i oddechów.
Nieustający szum szedł ulicami.