Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/048

Ta strona została przepisana.

Szedł nisko, tuż nad tłumem, nagle zrywał się, wzbijał się w górę i pędził z wyciem wichrów północnych nad dachami domów.
Fabricyusz ogarnął szybkiem spojrzeniem wodza wrogie mrowisko i zakomenderował:
— Zewrzyj się!
Łeb konia przysunął się do łba konia, ramię żołnierza otarło się prawie o ramię żołnierza. Straż utworzyła spoisty łańcuch, połyskujący złotem i żelazem.
Równocześnie rozległo się głośne wołanie Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci!
Najbliżej stojący, ujrzawszy znanego senatora, zaczęli się tłoczyć, robiąc miejsce dla jego rydwanu.
Bliżsi podawali nazwisko Symmacha dalszym. W gęstej masie ciał żłobił się powoli wąski szpaler.
— Rozstąpcie się, kwiryci! — prosił Symmachus. — Żal wasz złóżcie u stóp Jowisza. On pomści waszą krzywdę, albowiem jego gromy i błyskawice są jeszcze wszechmocne.
Wtem zawołał ktoś:
— Wojewoda!
Naokoło Symmacha i Fabricyusza zrobiła się na kilka sekund taka cisza, jak gdyby nagła śmierć pochwyciła tłum za. gardło. Tysiące oczu zwróciło się na straż allemańską i patrzyło na nią z osłupieniem.
— Ten zuchwalec śmiał obecnością swoją urągać serdecznemu bólowi ludu rzymskiego? — mówiły zdumione spojrzenia.