Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/049

Ta strona została przepisana.

I powiał znów nad olbrzymiem mrowiskiem szum. zrazu stłumiony, jak szmer dalekiego morza. Z tego Szumu wypadały szybkie, coraz szybsze, coraz liczniejsze wykrzykniki.
— Galilejczyk!
— Wróg naszych bogów!
— Barbarzyniec!
Wypadały i łączyły się, groźne, dyszące, aż zlały się w jeden świszczący, przeraźliwy syk zemsty.
— Zzzabić go!
Z żywej fali wynurzyły się obnażone ręce, a w każdej z nich błyszczał nóż wyostrzony.
Fabricyusz zrozumiał, że jego straż, licząca tylko sto mieczów, nie zmoże wściekłości uzbrojonego tłumu. Choćby jego Allemanowie usunęli tysiąc bałwochwalców, przywali ich i zmiażdży drugi tysiąc.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas. Ale duma żołnierska przykuła go do miejsca.
Pochylił się na koniu, przyczaił się, jak ptak drapieżny i spoglądał na rozjuszony motłoch ze spokojem wojownika, przywykłego do zapasów ze śmiercią. Pierwsze ramię, które się na niego podniesie, obwiśnie na zawsze. Byłby się rzucił sam w ten wrzątek nienawiści, gdyby nie groźba Walensa. Będzie się tylko bronił...
Bladość nie pokryła jego oblicza, powieki nie drgnęły, oczy nie straciły blasku. Tylko usta zacięły się i prawica ściskała kurczowo rękojeść miecza.
Lecz i Symmachus zrozumiał, że od jego przytomności zależą losy Rzymu. Porażka straży przybocznej wojewody Italii sprowadziłaby na dawną