stolicę niezawodnie legiony Walentyniana, a tę ostateczność odsuwali patryoci do chwili zbrojnego wybuchu.
Więc szarpnął konie, rzucił się na tył rydwanu i rozłożył ręce, zastawiając sobą Fabricyusza.
— Zamordujcie i mnie! — zawołał.
Przeraźliwy syk wchłonął jego słowa. Lud widział tylko ukochanego senatora tuż przed wojewodą i zawahał się. Noże opuszczały się jeden po drugim, wrzawa cichła...
— Zamordujcie i mnie! — powtórzył Symmachus, zrywając z siebie togę. — Zamordujcie razem ze mną Flawiana i Juliusza i wszystkich tych, którzy myślą za was, ażebyśmy nie patrzyli dłużej na waszą nierozumną gwałtowność. Tylekroć słyszeliście, iż najmocniejszą tarczą słabych jest cierpliwość. Ale wy jesteście, jak niewiasta, która naprzód czuje, a dopiero potem myśli, wy jesteście, jak nieświadome dziecko, które dostrzega tylko swoje bezpośrednie otoczenie. Wołamy na was ciągle: czekajcie! a wy targacie nierozważnym pośpiechem dzieło rąk naszych. Zamiast pomagać, przyczyniacie nam bezustannie nowych trosk. Przeto zabijcie i mnie i Flawiana i Juliusza i wszystkich ojców z krwi waszej i brońcie się sami przed potęgą imperatorów.
Otworzył tunikę na piersiach.
— Uderzcie! — wołał.
Jak oliwa wygładza bałwan wspieniony, tak uśmierzały jego słowa wściekłość motłochu.
Lud rzymski wiedział, iż słynny senator poświęcił wszystkie myśli swoje sprawie zagrożonego pogaństwa. Jeżeli on, Symmachus, zacięty wróg
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/050
Ta strona została przepisana.