Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/051

Ta strona została przepisana.

Galilejczyków, zasłaniał sobą Fabricyusza, czynił to bezwątpienia po naradzie z innymi ojcami i miał w tem cel, którego nie mógł publicznie wyjawić.
Tam, dokąd głos Symmacha sięgał, ucichła wrzawa zupełnie. Zastąpił ją cichy szept. Rozważniejsi tłómaczyli gorętszym znaczenie mowy senatora.
Tylko z dalszych miejsc nadpływało groźne wołanie z łoskotem grzmotu.
— Zabić go, zabić! — huczało.
W miarę jednak, jak się cichy szept rozlewał nad wrowiskiem ludzkiem, jak ogarniał coraz szersze koło, słabł stopniowo wybuch zemsty.
— Broń nas przed potęgą imperatorów, ojcze ojczyzny! — odezwał się jakiś starzec.
— Broń nas, broń! — prosili najbliżsi.
— Powiedz, co mamy czynić.
Symmachus podniósł rękę nad utulonym ludem i mówił:
— Dopóki boskie oblicza Teodozyusza i Walentyniana zdobią sztandary wojska rzymskiego i spoglądają na was ze świątyń i z gmachów rządowych, dopóty szanujcie przedstawicielów ich władzy. Niech nikt nie powie, iż lud rzymski sprowadził na siebie gwałtem i zdradą gniew imperatorów rzymskich.
Obrzucił tłum spojrzeniem, które mówiło więcej od jego ciemnych słów i zapytał:
— Czyście mnie zrozumieli, kwiryci?
I znów poszedł cichy szept wokoło. Starsi podawali go młodszym, mężowie niewiastom.
Lud domyślił się, że chwila stanowcza jeszcze nie nadeszła.