— Rozkazuj, Symmachu, obrońco naszych bogów — wołano teraz zewsząd.
— Niech wasza ręka nie wie nic o płomieniach, które pożerają wasze serca mówił Symmachus głosem podniesionym.
Obrzucił po raz wtóry tłum spojrzeniem wyinownem i ruszył z miejsca.
Wolno, krok za krokiem, pruł rydwan zbitą masę ciał, posuwając się z trudem naprzód. Tłum łupał się, pękał, posłuszny wezwaniu zasłużonego patryoty.
Tam, gdzie się Symmachus przedzierał z Fabricyuszem, wiała teraz taka cisza, że słychać było wyraźnie ciężki oddech najbliżej stojących. Rzymianie odwracali głowy lub spuszczali oczy w ziemię, aby nie patrzeć na monogramy chrześciańskie, błyszczące na szyszakach żołnierzów.
Nad tą ciszą ponurą płynął głuchy łoskot kół rydwanu, zmieszany z miarowym szczękiem mieczów i z chrzęstem zbroi Allemanów. Od czasu do czasu rozlegał się głos Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci, rozstąpcie...
Głos senatora stawał się coraz słabszy. Nie wzywał, nie prosił, jeno skarżył się.
Symmachus jechał z głową podniesioną, ale jego twarz pokrywała taka bladość, jak gdyby ciężka i długa choroba wyssała z niej wszystką krew. Siwe włosy osunęły się w nieładzie na czoło, powieki i usta drgały nerwowo. Widać było, że dumny Rzymianin dobywał z siebie wszystkich sił, aby się nie załamać pod brzemieniem służby obywatelskiej.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/052
Ta strona została przepisana.