Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/053

Ta strona została przepisana.

Bo ani on, ani żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego nie przypuszczał, nawet w godzinie rozpaczy, iż okoliczności zmuszą, ich kiedykolwiek do bronienia burzycielów tradycyj rzymskich przed gniewem ludu rzymskiego.
Czego się nikt nie spodziewał, stało się. Jeden z najgorętszych patryotów zastawiał własną, piersią w Rzymie, w stolicy Jowisza, w sercu konającego pogaństwa, zaciekłego wroga bogów narodowych...
Lud czuł okrucieństwo tego położenia, przeto oniemiał, nakształt jeńca, powalonego o ziemię.
Z nawoływań Symmacha, z ponurej ciszy, z ciężkiego oddechu tłumu wiał smutek tak głęboki, iż rzucił cienie swoje i na duszę Fabricyusza.
Wszakże był on przedewszystkiem walecznym żołnierzem, a żołnierz waleczny nie pastwi się nigdy nad słabszym.
Fabricyusz, widząc przed sobą mrowisko ludzkie, zdeptane przez ból serdeczny, zapomniał o swoim wstręcie do pogan. Gdyby się Rzymianie byli na niego rzucili, tarzałby się w ich krwi, rwałby ich ciało zębami. Upokorzeni, sponiewierani budzili w nim litość.
Żałował, iż nie usłuchał Symmacha. Splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę, nie śmiejąc spojrzeć naokoło siebie. Jego serce żołnierskie wstydziło się w tej chwili za nienawiść fanatyka.
Ani jedno oko życzliwe nie zwróciło się na straż wojewody Italii. Allemanowie posuwali się wśród głuchego milczenia, jak gdyby byli zbrodniarzami, których motłoch odprowadza na miejsce kaźni.