Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/054

Ta strona została przepisana.

Na Polu Marsowem, wzdłuż głównej ulicy, czekała już na wojewodę załoga stolicy. Gdy ją Symmachus ujrzał, zatrzymał rydwan.
— Nie jestem ci już więcej potrzebny — rzekł do Fabricyusza.
Kiedy się Symmachus oddalił, stanął wojewoda przed frontem wojska i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
Odpowiedział mu stłumiony szmer. Miecze nie uderzyły o tarcze. Szeregi legionistów stały nieruchome. Z pod błyszczących szyszaków szły ku wodzowi spojrzenia niechętne. Tu i owdzie tylko odezwał się głos odosobniony:
— Pozdrowienie tobie, wojewodo!
Fabricyusz przygryzł wargę. Wiedział, że nie zapanował dotąd nad sercami żołnierzów, że między niego a legiony Italii wcisnęła się nienawiść religijna, która rosła z każdym dniem.
Skinął na swoich podkomendnych i rozkazał: Pierwsza, druga i trzecia kohorta przywrócą porządek na ulicach... Miecza nie dobywać, ludu nie drażnić... W razie potrzeby użyć tarczy i pięści... Kohorta czwarta, piąta i szósta otoczą w śródmieściu świątynie chrześciańskie i nie dopuszczą do nich wichrzycielów. Konnica za mną...
Nie pożegnawszy wojska zwykłem pozdrowieniem, ruszył ku pagórkowi Celijskiemu, aby bronić bazyliki lateraneńskiej przeciw nienawiści pogan.
Symmachus wracał tymczasem tą samą drogą.