Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/055

Ta strona została przepisana.

Ulice zaczęły się już opróżniać. Tu i owdzie tylko, na placach przed świątyniami stały jeszcze gromadki, gwarzące półgłosem.
Tam, gdzie Symmachus przejeżdżał, podnosiły się do niego zachmurzone twarze i smutne spojrzenia. Nikt nie witał go okrzykiem, oklaskami; ojcowie nie pokazywali go synom, matki córkom.
Głęboka boleść milczy.
Słońce zachodziło właśnie, kiedy Symmachus, skręciwszy na Kapitol, zatrzymał rydwan przed świątynią głównych bogów rzymskich. Cienie wieczorne ogarnęły już dolną część olbrzymiego, kwadratowego gmachu. Tylko złocony szczyt mienił się jeszcze w promieniach gasnącej gwiazdy dziennej.
Symmachus rzucił lejce jakiemuś żebrakowi i wszedł po szerokich stopniach marmurowych wschodów do przybytku Jowisza, Junony i Minerwy.
Wnętrze świątyni, natłoczone ogromnemi filarami, było tak wysokie i rozległe, iż wzrok ludzki gubił się w niem, jak w przestrzeni. Wielkie mnóstwo dużych lamp, przyczepionych do kolumn, robiło z progu wrażenie drobnych światełek, przysłoniętych mgłą.
Symmachus szedł środkiem świątyni ku kaplicy Jowisza, która jarzyła się wgłębi, jak gwiazda. Bił z niej blask tak jasny, iż zaćmił wszystkie płomienie lamp i świec woskowych.
Szedł wolno i ostrożnie, bo wszędzie potykała się jego stopa o ciało ludzkie. Białe suknie niewiast i białe togi mężów, obramowane szerokim, purpuro-