Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/056

Ta strona została przepisana.

wym szlakiem stanu senatorskiego, walały się w prochu. Cały patrycyat rzymski składał ból swój u stóp ojca bogów narodowych. Od czasu do czasu podnosiło się dwoje rąk i głos, przesiąkły łzami, płakał:
— O Jowiszu, Jowiszu!...
Wówczas poruszyły się białe suknie i białe togi, jak spokojne wody jeziora, muśnięte lekkim powiewem i ciche łkanie przepłynęło nad pochylonemi głowami.
Potem nastała znów cisza, przerywana jękiem, westchnieniem.
Symmachus, zbliżywszy się do kaplicy Jowisza, przytulił się do filarów, splótł ręce i spoglądał wzrokiem, pełnym żalu, na posąg opiekuna Rzymu.
Stary Zeus spoczywał na tronie z kości słoniowej. Złoty wieniec lśnił w jego złotych włosach, purpurowy, palmami dzierzgany płaszcz tryumfatora rzymskiego okrywał jego ramiona. W jednem ręku trzymał wyobrażenie zwycięstwa, w drugiem gromy i błyskawice.
Sto lamp rzucało drżące promienie na złote i srebrne wota, na puklerze, nabijane drogiemi kamieniami, na miecze i zbroje, wazy murryńskie i drogocenne naramienniki. Pobożność kilku wieków ozdobiła przybytek Jowisza, królującego na Kapitolu w towarzystwie Junony i Minerwy.
Dla Symmacha i wielu z ostatnich pogan był ten złocisty Jowisz tylko wcieleniem tradycyi rzymskich, widomym łącznikiem między teraźniejszością a przeszłością. Korząc się przed nim, zanosili błaganie do duchów opiekuńczych ojczyzny.