Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/057

Ta strona została przepisana.

Nie do Jowisza modlił się Symmachus, kiedy szeptał:
— O, ty, kierowniku świata, któremu się podobało mieć tyle imion, ile języków naczynili sobie ludzie — zmiłuj się nad Rzymem! Jeśli nie odgadliśmy twojego prawdziwego imienia, nie karz za nieświadomość słabego rodu śmiertelników, albowiem nie powiedziałeś nam, jak chcesz, abyśmy cię nazywali. Czy jesteś siłą, rozproszoną we wszechświecie i łączysz się ze wszystkiemi pierwiastkami, pobudzając je do ruchu bez obcej pomocy, albo też jesteś potęgą odrębną, oderwaną od stworzenia, unoszącą się nad dziełem swojem — przebacz ojczyźnie mojej chwile zapomnienia, pychy i bluźnierstwa. Wszakże służył ci przez długie wieki naród rzymski z posłuszeństwem dziecka, które nie rozumuje i nie wątpi. Za korną wiarę przodków zmiłuj się nad nieszczęśliwymi potomkami, których gniew twój chłoszcze nad miarę. Pozwól się przebłagać, nieznany władco świata i przyjm nas napowrót do łaski swojej.
Zapatrzył się w promienne oblicze Jowisza, otoczone aureolą z drgających blasków, jakby czekał na odpowiedź.
Ze świątyni szedł ku niemu bezustannie cichy szmer westchnień, zmieszany z jękami. Symmachowi zdawało się, że biała fala tog i sukien, owiana mrokami wieczoru, oddala się, blednie, wsiąka w ziemię, ginie. Jego wzrok, olśniony jasnością kaplicy Jowisza, widział jakąś szarą mgłę, z której wychylały się od czasu do czasu niewyraźne kontury ciał ludzkich.