I tak gwałtowny ból spadł na niego, iż złamał go i rzucił na kolana. Te niewyraźne kontury ciał ludzkich zrobiły na nim wrażenie cieniów, niknących w przestrzeni.
Ujął głowę w dłonie i leżał bez ruchu na posadzce. Jego serce rzymskie przepełniał płacz, który wola męża powstrzymywała. Łkanie rozpierało mu piersi, cisnęło się do gardła. Mocował się z sobą, by nie wybuchnąć skargą niewiasty.
Duszę jego oświecił jeden z tych nagłych, szybkich błysków, które rozdzierają czasami zasłonę przyszłości i pozwalają oku śmiertelnemu spojrzeć na chwilę, na sekundę w zakryte jutro.
— Miałżebyś oblicze swoje odwrócić na zawsze od dzieci Romy, nieznany władco świata, miałżebyś nie cofnąć wyroków swoich? — mówił Symmachus. — Dlaczego?... dlaczego?...
Przycisnął ręce do piersi i oddychał z trudem.
— Jeśli cię nieświadomość nasza obraża, powiedz, jak chcesz, żebyśmy cię nazywali. Służą ci góry i morza, słońce i gwiazdy, wichry i pioruny. Przemów do nas hukiem swoich grzmotów, burz i huraganów. Zrozumiemy cię, o panie nieba i ziemi!
Przypadł twarzą do posadzki.
— Zmiłuj się nad Rzymem, nad swoim ludem wybranym — modlił się gorąco, z rozpaczą.
A ze świątyni płynął ku niemu ciągle cichy szmer westchnień i stłumionych jęków, wciskając się do jego duszy skargą beznadziejną.
Symmachus zmiatał siwemi włosami proch z posadzki. Nie hamował już swojego bólu. Urywane
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/058
Ta strona została przepisana.