Na samą myśl o nieudaniu wyprawy, drżał Fabricyusz na całem ciele. Porywał go gniew na obowiązki, które skrępowały jego ruchy. Jego pragnienia młodzieńcze oplotły posiać Fausty z taką namiętnością, iż gdyby mu dziś kazano wybierać pomiędzy miłością westalki a namiestnictwem Italii, byłby sięgnął po pierwszą.
Czując, że go ściany domu będą dusiły, jak mury więzienne, udał się za miasto do obozu, kazał wojsku stanąć pod bronią i męczył je przez kilka godzin ćwiczeniami.
Fausta zbliżała się tymczasem do bramy tiburtyńskiej, przeprowadzana z ulicy w ulicę hołdem Rzymian.
Przed samą bramą usłyszała za sobą tętent szybko biegnących koni. Odwróciła się... Jakaś kobieta pędziła na rydwanie, rozpuściwszy wodze. Niebieski płaszcz, rozdętywiatrem, unosił się nad jej głową, jak skrzydła.
Zrównała się z westalką, zatrzymała wóz na miejscu, rzuciła lejce jednemu z niewolników i skoczyła na rydwan Fausty.
— Nie jedź dziś do Tibur, nie jedź... — mówiła głosem zdyszanym.
— To ty, Porcyo? — odezwała się Fausta, poznawszy siostrę Juliusza. — Nie miękkie musi być twoje łoże, kiedy je o tak wczesnej godzinie opuszczasz.
— Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani! — prosiła Porcya, całując rękę kapłanki.
Fausta pogładziła zarumienioną twarz dziewczyny.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/064
Ta strona została przepisana.