minął. Pobożniejsi zeskakiwali na ziemię i padali na kolana.
Fausta miała na ustach dla wszystkich ten sam zawsze uprzejmy, życzliwy uśmiech wielkiej pani, przywykłej do hołdów od lat najmłodszych.
Na czwartej mili zrównała się z wozem, który wlókł się przed nią krok za krokiem, chociaż siedziało w nim tylko trzech mężów.
Na wezwanie liktora usunął się i ten wóz na stronę, lecz podróżni nie oddali kapłance pokłonu. Jeden z nich, który powoził, odwrócił głowę, dwaj inni obrzucili szybkiem, badawczem spojrzeniem niewolników Fausty, jakby mierzyli ich siły.
Kiedy ich rydwan wyprzedził, zaciął woźnica konie i trzymał się teraz ciągle tuż za westalką.
Na dworze robiło się coraz jaśniej. Przez chmury, pokrywające wschodni skraj nieba, przeświecała smuga barwy miedzianej, której odblask rozlewał się szeroko wokoło.
Wiatr przypadł gdzieś, drzewa przestały szeleścić — w całej naturze uczyniła się cisza.
Wśród tej ciszy wychylał się ze smugi miedzianej rąbek kuli ognistej. Wysuwał się zrazu wolno, potem szybciej, coraz szybciej, aż nad szarą wstęgą pagórków, rysujących się na horyzoncie, zawisła duża, czerwona tarcz, przed którą pierzchały ostatnie cienie nocy.
Fausta wyciągnęła ręce do słońca.
— Witaj Heliosie, boże światłości! — mówiła półgłosem — i osusz ciepłem swojem łzy mojego narodu. Niech twoje oko płomienne patrzy dziś tylko na uśmiechy szczęśliwych. Bądź pozdrowiony, Heliosie!
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/067
Ta strona została przepisana.