Czerwona tarcz bladła, żółkła — miedziana smuga nikła, rozpływała się — chmury stawały się jaśniejsze, przejrzystsze — wiatr odezwał się znów — drzewa szeleściły.
Małe, szarawą mgłą przysłonięte słońce rozpoczęło swoją codzienną robotę. Potoki blasków nie tryskały z jego płomiennej krynicy na ziemię, natura nie uśmiechała się, ludzie i zwierzęta nie podnosili do niego wdzięcznych oczu.
Fausta okryła się lepiej opończą i przynagliła konie do pośpiechu.
W sercu jej trzepotał się jakiś niepokój, którego nie mogła opanować. Było jej, jakby ją ktoś z tyłu chwytał za suknię, usiłując strącić z rydwanu. Kilka razy obejrzała się poza siebie, a wówczas padał jej wzrok zawsze na mężów, którzy jechali z tyłu. Wpatrywali się w nią z takiem wytężeniem, z taką bezczelnością, iż odwracała szybko głowę, obrażona ich zuchwalstwem.
Coby to mogli być za ludzie? — pytała swoich myśli. — Żaden z wyznawców bogów narodowych nie śmiałby się zbliżyć do dziewicy Westy na odległość kilku kroków. Może to Galilejczycy?... Ale i chrześcianie, mieszkający w Italii, czcili w strażniczkach świętego żnicza ich czystość, ich ofiarę ze szczęścia doczesnego.
Wyobraźnia pokazała Fauście ogromnego jastrzębia Porcyi. Wisiał nad jej głową, wyciągał do niej szpony... Jasne pióra zdobiły jego głowę, czarne, dziwnie błyszczące oczy paliły się nad dziobem zakrzywionym.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/068
Ta strona została przepisana.