Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/069

Ta strona została przepisana.

Fausta szarpnęła tak gwałtownie wodze, że się konie rzuciły w tył.
Jastrząb Porcyi miał oczy Fabricyusza...
Pozostawaliżby ci ludzie w związku z zamiarami wojewody? Wszakże pożegnał ją Fabricyusz w ową noc pamiętną, w świątyni, z groźbą spotkania na innem miejscu. Znaczyło to, iż nie stracił nadziei zbliżenia się do niej, bez względu na środki.
Ośmieliłżeby się ten Galilejczyk ściągnąć rękę na kapłankę, strzeżoną przez cały naród? — pytała się Fausta.
A niepokój, ogarniający ją z każdą chwilą więcej, odpowiadał:
— Kto odważył się naruszyć nietykalność świątyni Westy, ten nie cofnie się przed żadnym gwałtem.
Rzecz szczególna... Fausta zarumieniła się, jej usta złożyły się w uśmiech szczęśliwy. Kapłanka była kobietą, a kobiecie schlebiała miłość, mocniejsza od hańby i śmierci. Gdyby nie była złożyła marzeń swojej młodości u stóp Westy, nie odtrącałaby może uczucia, którego potęga zasługiwała na wzajemność.
Jakaś wieśniaczka przechodziła właśnie drogą. Ujrzawszy westalkę, zgięła kolana.
Cześć, oddana jej godności, przypomniała Fauście obowiązki tej godności. Wstrząsnęła głową, jakby chciała z niej wypłoszyć myśli grzeszne. Lecz serce niewieście przędło dalej złotą nić rojeń dziewiczych.
Fausta ocknęła się dopiero, gdy się przed nią rozległ głos liktora:
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy.