Na drodze toczyła się duża kareta podróżna z zapuszczonemi storami. Fausta chciała ją wyminąć — kareta nie pozwoliła się prześcignąć. Równocześnie przysunął się wóz, jadący z tyłu, tak blisko jej rydwanu, że konie owych nieznanych ludzi ocierały się prawie o jej niewolników.
Daremnie nawoływał liktor, klęli niewolnicy, a Fausta zacinała swoje klacze.
Podróżni z przodu i z tyłu nie zwracali uwagi na klątwy i nawoływania. Gdy Fausta rozpuściła konie, biegli i oni, kiedy zwalniała kroku, posuwali się i oni bez pośpiechu.
Uporczywe milczenie i dziwna bezwzględność nieproszonych towarzyszów przypomniała znów Fauście jastrzębia Porcyi i groźbę Fabricyusza.
Obejrzała się dokoła. Okolica stała się pusta, bezludna. Wzdłuż drogi nie świeciły już białe wille. W oddali tylko, przyczepione do stoków gór, majaczyły po przez błękitnawą mgłę szare wioski.
Faustę ogarnął lęk. Nieszczęście któreby ją spotkało, okryłoby Rzym żałobą.
Wytężyła wzrok przed siebie. Może nadjedzie jaki prawowierny wyznawca bogów narodowych i uwolni ją od szczególnej opieki.
Na drodze, jak daleko oko sięgało, nie było widać ani wozów, ani ludzi.
Dotrzeć do owych szarych wiosek, a będzie ocaloną. Zawezwie pomocy władzy...
Bezładne myśli wirowały w głowie Fausty. Czuła coraz wyraźniej, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Mówiło jej to gwałtowne bicie serca i przykry chłód, który rozchodził się po jej ciele.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/070
Ta strona została przepisana.