— Niech się ci ludzie usuną z mojej drogi. Wezwij ich w imieniu prefekta pretoryum! — rozkazała liktorowi.
Lecz i nazwisko Flawiana nie oddziałało na natrętów. Kareta posuwała się milcząca, jakby nie wiozła nikogo.
Okolica stawała się coraz więcej pusta, głucha. Na prawo i lewo rozciągały się bezdrzewne błonia. Góry, po których przeciągały obłoki, zbliżały się, zimne, ponure.
W sercu Fausty ustąpił lęk miejsca gniewowi. Ci bezczelni ludzie krępowali jej swobodę, lekceważyli jej rozkazy...
Pochyliła się na rydwanie, rozpuściła wodze.
I rozpoczęło się szczególnego rodzaju widowisko. Kareta, rydwan i wóz, tworząc jedną linię, pędziły, jakby się popisywały w cyrku, w obliczu ludu rzymskiego. Zwierzęta parskały, ludzie milczeli, z pod kopyt koni sypały się iskry, tuman kurzu wzbijał się w górę.
Fausta blada, z głęboką zmarszczką na czole, z drgającemi nozdrzami chciała wyprzedzić koniecznie karetę. Ale nieznany podróżny gonił tak samo, jak ona.
Nagle, w miejscu, gdzie się droga rozbiegała na dwie strony, zatrzymała się kareta tak niespodzianie, że konie Fausty wpadły na nią z tyłu. Jeden z nich runął na ziemię, inne rzuciły się w bok, lejce poplątały się.
Zanim Fausta miała czas rozpatrzeć się w położeniu, odezwały się za jej plecami głosy podniesione.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/071
Ta strona została przepisana.