Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/073

Ta strona została przepisana.

Trybunowie i setnicy spoglądali po sobie zdziwieni. Jeszcze nigdy wojewoda nie był tak gorliwym.
Podkomendni nie wiedzieli, że myśli wodza odlatywały ciągle na drogę tiburtyńską, niespokojne, spłoszone.
— Teraz powinni być na drugiej roili, teraz na trzeciej, czwartej, piątej... Żeby tylko jaki wypadek nie przeszkodził... Dlaczego nie mogę dokonać sam porwania... Nie należało powierzać zbrodniarzom tak niebezpiecznego dzieła... Teodoryk już się starzeje...
Niepewność, obawa, nadzieja kłębiły się w duszy wojewody, pędząc go z miejsca na miejsce. W tę chaotyczną wrzawę wewnętrzną wpadał głos rozwagi.
— A gdyby się na drodze znalazł jaki znajomy Teodoryka, lub gdyby się najęci zbrodniarze cofnęli w ostatniej chwili... Nieudany napad zmusiłby wysłańca imperatora do sromotnej ucieczki z Rzymu, do porzucenia stanowiska, na którem miał służyć swojej wierze i rządowi chrześciańskiemu.
Było już południe, kiedy wojewoda pozwolił żołnierzom wrócić do koszar. Chciał jeszcze przedłużyć ćwiczenia, lecz szeregowcy zaczęli szemrać. Upadali z głodu i znużenia.
Dosiadłszy konia, wracał Fabricyusz sam, bez świty, do miasta. Drażniły go spojrzenia podkomendnych.
Gdy mijał bramę, zdawało mu się, że strażnicy spoglądają na niego inaczej, niż zwykle.
W śródmieściu podpadła mu cisza, panująca na ulicach. Ludzie zbijali się w gromadki, szeptali.