Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/078

Ta strona została przepisana.

wiedział Simonides, schylając się aż do ziemi. — Szukam klucza do twojego serca litościwego.
— Chcesz powiedzieć, że szukasz klucza do mojej szkatuły. Czego chcesz, mów, lecz streszczaj się, bo czas mój mierzony.
— Dobry Pasterz obdarzył Twoją Prześwietność nietylko odwagą bohatera, lecz także rozumem mędrców, których oko czyta w duszy śmiertelników, jak w księdze otwartej — mówił Simonides, kłaniając się ciągle. — Ty wiesz, panie, że pieniążki dają ubogiemu szacunek ludzi i możność zdobycia królestwa niebieskiego, bo bez złotników nie był jeszcze nikt ani hojnym, ani dobroczynnym, ani...
— Zawiele słów wychodzi z ust twoich — przerwał mu Fabricyusz. — Chcesz pieniędzy? Ile?
Simonides milczał, spoglądając z pod czoła na wojewodę. Jego kose oczy latały, skóra na czole ruszała się, posuwając się to w górę, to na dół, ręce garnęły coś do siebie. Zastanawiał się widocznie nad cyfrą, jakiej chciał zażądać.
— Ile? — fuknął Fabricyusz, który się zaczął niecierpliwić.
Simonides pokazał swoją togę dziurawą.
— Pracowałem przez całe życie, jak niewolnik — zaczął po jakimś czasie — i dorobiłem się tego oto gałgana. Starość nagina mnie do ziemi, przytępia wzrok, kruszy nogi i ręce. Chciałbym posiąść nareszcie własny domek i własną niewolnicę, abym mógł resztę dni moich poświęcić rozmyślaniom nad boskością nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Zatrzymał się, spojrzał niepewnym wzrokiem na wojewodę i wyrzekł głosem drżącym: