Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/081

Ta strona została przepisana.

aby ci Dobry Pasterz odpuścił grzechy podłego żywota.
— Miej litość nad swoim wiernym sługą, boski, wieczny, święty panie — prosił Simonides. — Nie wiem nic, nie wiem, nie wiem...
— Będziesz wkrótce tak milczący, iż cała potęga świata nie wydrze z ciebie mojej tajemnicy. Módl sic, albowiem chwile twoje są już policzone.
Simonides obejrzał się wokoło. Przed nim był mur, za nim rozciągał się ogród, nad nim stał wojewoda z ręką na mieczu.
Zrozumiał, że pozostaje mu tylko szybka obrona.
Udając, że się modli, sięgnął ostrożnie w zanadrze. Nagle zerwał się na równe nogi i pchnął sztyletem w pierś wojewody. Żelazo zgrzytnęło, zatrzymawszy się o koszulkę ogniwkową.
Simonides zaklął i chciał powtórzyć cios, lecz zanim zdążył podnieść rękę, pochwyciły go za gardło takie straszne kleszcze, że krew trysnęła mu nosem.
Fabricyusz uniósł go w górę i dusił, nieprzytomny, szalony z gniewu. Oczy Greka wyszły na wierzch, język wysunął się z ust, chrapliwy charkot, rzęził mu w piersi.
Fabricyusz potrząsał nim w powietrzu, jak szmatą. Krew bluznęła na jego białą tunikę.
Objął jeszcze raz ręką gardło Greka i cisnął drgające ciało o mur kamienny.
— Niech cię piekło pochłonie, szpiegu! — syczał przez zaciśnięte zęby.
Simonides zaczął się rzucać, kurczyć, wyprężać. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody.