Do bramy tego muru zbliżali się w godzinach porannych Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz. Szli pieszo, bez służby, przyodziani w zwykłe togi senatorskie i w wysokie, sznurowane trzewiki z białej, cienkiej skóry.
Dwóch weteranów, pełniących czynność odźwiernych, zastąpiło im drogę.
— Nie wolno — odezwał się jeden z nich. — Okażcie pozwolenie komesa świętego pałacu.
— Mamy pozwolenie samego imperatora — rzekł Juliusz z uśmiechem ironicznym, wciskając w ręce strażników złote monety. — Odczytajcie sobie te pargaminy przy dzbanie dobrego wina. Jest tam nietylko nazwisko, ale i oblicze naszego boskiego pana.
Weterani, obejrzawszy się, schowali szybko kubana za tunikę i przepuścili senatorów.
Co kilkanaście kroków, wzdłuż szerokiej alei, wysadzonej kasztanami, stał wysłużony legionista z dobytą bronią, a każdy z nich pytał o pozwolenie komesa.
Juliusz nie zadawał już sobie trudu, aby odpowiadać; wsuwał na prawo i lewo w twarde ręce brodatych wojowników pieniądze z taką zręcznością, jak gdyby nic innego w życiu nie robił.
— Nie potrafiłbym tej sztuki — zauważył Konstancyusz.
— Gdybyś pobył czas dłuższy w Wiennie lub Konstantynopolu, nauczyłbyś się jej bardzo prędko — odparł Juliusz. — I ja dziwiłem się z początku bezczelności tej hałastry, a teraz bawię się nią, jak widzisz.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/085
Ta strona została przepisana.