jakieś nazwisko. Szczęśliwy poddany Jego Wieczności, któremu się udało dotrzeć do kresu długich zabiegów, przeciskał się uradowany przez tłum, spiesząc za niewolnikiem. Ścigały go zazdrosne spojrzenia tych, których zdołał ubiedz.
W ciżbie, popychani ze wszystkich stron, deptani po nogach, stali senatorowie rzymscy, wpatrzeni w drzwi, w których się dostojnik miał ukazać.
Na twarze ich kładły się coraz gęstsze cienie. Usta Juliusza drgały; Galeryusz pokrzykiwał i oglądał się wokoło wzrokiem uwięzionego tura.
Ani jeden, ani drugi nie wycierał nigdy cudzych przedpokojów. Żeby tego nie czynić, trzymali się zdaleka od dworów cesarskich, przenosząc swoją niezależność nad łaskę Teodozyusza i Walentyniana.
— Chodźmy! — mruknął Galeryusz.
Juliusz przytrzymał go za togę.
— Dla Rzymu znosimy to upokorzenie — szepnął.
— Duszę się...
Już zaczął się i Juliusz niecierpliwić, kiedy się kotara rozsunęła i wszystkie głowy pochyliły się przed młodym, rudym mężem, który obrzucił zebrany tłum wyniosłem spojrzeniem.
— Jego Wieczność, nasz boski pan, nie udziela już dziś nikomu posłuchania — odezwał się wielki podkomorzy.
Chciał odejść szpalerem błyszczącym, lecz, spostrzegłszy Juliusza, zatrzymał się i poklepał go protekcyonalnie po ramieniu.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/089
Ta strona została przepisana.