Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/092

Ta strona została przepisana.

— Jak to dobrze, że przybyliście do Wienny. Spodziewam się, że odwiedzicie mnie jeszcze dziś. Tak mi ta hałastra galilejska obrzydła, iż gotowani was publicznie, w obliczu całego miasta, uściskać i ucałować.
Szybko odsunęli się senatorowie od lektyki.
— Boicie się? — śmiała się Emilia. — Nie uciekajcie odemnie, jeśli kochacie Rzym. A wy go kochacie, wiem o tem. I ja kocham teraz naszą świętą, wieczną stolicę, choć jej złorzeczyłam, kiedy ją opuszczałam. Dopiero zdala od domu ceni się wartość swojego gniazda. Nie patrzcie na mnie tak poważnie, tak surowo. Nie będę was bałamuciła, drażniła, wyzyskiwała — przysięgam na cienie Sofoklesa — nie będę obrażała waszych uczuć i smutków. Jestem Rzymianką i dusza moja pragnie rzymskich wspomnieli. Obiecajcie, że przyjdziecie...
Mówiła ciepło, serdecznie, ze szczerą prośbą w oczach, ożywiona, szczęśliwa.
— Nie uwierzycie, jaka to rozkosz spotkać swoich pośród obcych. I histryoni umieją kochać miasto rodzinne.
Senatorowie, którzy spoglądali zrazu na Emilię nieufnie, uśmiechnęli się do niej życzliwie.
— Nie sądzę, żebyś zbierała w Wiennie tyle złotych wieńców, ile w Rzymie — odezwał się Juliusz, zbliżywszy się znów do lektyki. — Galilejczycy nie lubią naszej sztuki.
— Nie po wieńce i oklaski przybyłam do Wienny — odpowiedziała Emilia. — Mam tu z rozkazu Jego Wieczności pokutować za grzechy młodości, mam obfitemi łzami zmyć z duszy wszystkie plamy