Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/093

Ta strona została przepisana.

i błagać boga galilejskiego, aby mnie przyjął do swojej laski, więc pokutuję i plączę nawet na ulicy, jak widzicie.
Wskazała ręką na swoje niewolnice, przebrane za płaczki. Chochlik pustoty wyzierał z jej czarnych oczu.
Konstancyusz Galeryusz roześmiał się wesoło.
— O takiej roli nie marzyłaś chyba nigdy — wyrzekł.
— A ciebie to bawi, nieznośniku, brzydalu! — trzepała Emilia, grożąc senatorowi palcem. — Za karę należy ci się codziennie na śniadanie, obiad i wieczerzę duży półmisek takiej siekankiej, jaką mnie kapłani galilejscy karmią. Bo wystawcie sobie, że te głodomory, te płaczki w sukniach męskich nachodzą mnie bezustannie z rozkazu Jego Wieczności i nudzą mnie niesmaczną gadaniną ojakiemś miłosierdziu jakiegoś boga, który się miał ulitować nad cudzołożnicą, czy rozpustnicą. Uważacie? O rozpustnicach mi mówią. Gbury...
— Cóż ty na to? — wtrącił Juliusz, z którego ust nie schodził uśmiech subtelny.
— Z początku słucham uważnie, bo co robić w tej okropnej dziurze, lecz gdy mi się niemądra gadanina sprzykrzy, bronię się po kobiecemu. Rozpinam niby nierozmyślnie tunikę, wysuwam z pod sukni nogę, zbliżam się do świętego męża, ocieram się o niego, kładę mu rękę na ramieniu...
— I święty mąż zapomina o swojej świątobliwości — odezwał się Galeryusz, który się dusił od śmiechu.