Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/095

Ta strona została przepisana.

Juliusz i Galeryusz spojrzeli na siebie pytająco.
Znali oni Emilię z teatru, spotykali ją od czasu do czasu u kogoś z krewnych lub przyjaciół, lecz nie należeli nigdy do jej dworu. Gorliwi patryoci, wzorujący się na Marku Aureliuszu i Julianie Apostacie, stronili od hałaśliwych zabaw i rozwiązłych kobiet. Smutny rozgłos histryonki powstrzymywał ich szczerość.
Emilia odgadła powód ich wahania, bo odezwała się:
— Gdybym wam mówiła, że pobyt w Wiennie przebudził we mnie Rzymiankę dawnego obyczaju, moglibyście mi słusznie nie wierzyć. Jestem zawsze tą samą Emilią, którą spłodził Bachus z Wenerą. Nie lubię Jowisza kapitolińskiego za jego błyskawice i pioruny; nie rozumiem, jak wy, młodzi i bogaci, posiadający wszystkie środki do wydobycia z życia jego całej słodyczy, możecie gardzić rozmyślnie szczęściem ludzkiem; nie cierpię smutku, powagi, obowiązków, ale jeszcze więcej od waszej cnoty rzymskiej nienawidzę wiary galilejskiej, zmieniającej kwitnącą ziemię w ponure więzienie. Nasi bogowie biorą udział w radości człowieka i nie grożą mu ciągle karą pogrobową za błahe winy. Nasi bogowie nie wymagają od śmiertelnika, aby się dla jakiejś korony niebieskiej, wiszącej w obłokach, wyzuł ze swojej natury, stał się mumią, zwiędłym liściem, kamieniem, popiołem. Jeśli potrzeba koniecznie, żeby się jacyś bogowie mieszali do spraw ludzkich, niech to już będą mieszkańcy Olimpu. Można ich łatwiej przebłagać, ukołysać ich gniew, podejść w końcu. Za kilka białych jałowic, zarżniętych na