Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/098

Ta strona została przepisana.

zdradą lepszych i zasłużeńszych i używa teraz za czas stracony. Znacie ich przecież. Ta wyzłocona hołota, szeleszcząca jedwabiami, sprzeda bez namysłu wszystko, byle napełnić własną szkatułę, ale kupić nie chce nic, nawet miłości. Podkomorzowie wielcy i mali, łowczy tacy i owacy, koniuszowie od starych szkap, podczaszowie od wody, bo Walentynian lęka się wina, wystawiają sobie, że Emilia będzie ich kochała dla ich łańcuchów i medalów, któremi ich imperator poobwieszał. Dygnitarze! Dziś świecą, jak niebo gwiaździste, a jutro obedrze ich kaprys Jego Wieczności ze wszystkich błyskotek i ciśnie w błoto ulicy. Ładnemi ramami otaczają się ci nowi imperatorowie! Ten rudy kot, który był w Konstantynopolu poborcą, celnikiem, szpiegiem, wróżbitą dla starych bab, retorom zbogaconych rzeźników, zanim został gorliwym Galilejczykiem i wkręcił się w łaski Walentyniana, ten wycierus, któremu niedoświadczona młodość imperatora oddała pod opiekę świętą łożnicę, wziąłby odemnie nietylko miłość za darmo, lecz ograbiłby mnie ze wszystkiego, co posiadam, gdybym nie umiała bronić swojego mienia. Nędznik! Groźbą chce mnie zmusić do uległości. Nie cierpię ich, nie cierpię, nie cierpię! — wołała Emilia, tupając nogami. — Gdybym im mogła dokuczyć, posłałabym do Lugdunu Wenerze dziesięć jałowic.
Nagle, bez przejścia, zmieniła się jej twarz. Z zagniewanej, mściwej, stała się łagodna, dobra.
— Czekam dziś na was, przesławni ojcowie — mówiła miękko, złożywszy ręce, jak do modlitwy. — Na obiad nie, bo nie miałabym z was przy stole żad-