W odpowiedzi na to pochwycił wielki podkomorzy Emilię w objęcia i usiłował ją pocałować. Ona, wijąc się, zasłaniając usta ręką, zwróciła głowę w stronę drzwi, jakby szukała za niemi pomocy.
Szybko zapuścił Juliusz kotarę, lecz już spostrzegła go Emilia.
— Witajcie, przesławni ojcowie! — zawołała głośno.
Wielki podkomorzy zerwał sic z kolan i rzucił senatorom, gdy weszli do pokoju, złe spojrzenie psa, odpędzonego od kości. Zawstydzony, nie wiedział, co z sobą począć. Gryzł usta, oglądał się, poprawiał na sobie tunikę.
Z twarzą, opromienioną szczerą radością, podbiegła Emilia do swoich ziomków. Ująwszy ich ręce, mówiła serdecznie:
— Dziękuję wam, dziękuję, dziękuję... Zdaje mi się, że razem z wami wstąpiła w moje progi rodzina. Czuję się wobec was bezpieczniejszą, jak gdybyście byli moimi opiekunami lub braćmi. Odpuśćcie mi mowę poufałą, i powiedzcie, czem wam mogę służyć. Przywiozłam z sobą z Rzymu amfory, pamiętające czasy Dyoklecyana...
Wybiegła z pokoju. Kiedy wróciła, wskazała ręką na skromne umeblowanie.
— Jeśli pobędę dłużej w Wiennie — mówiła, uśmiechając się złośliwie — weźmie mnie Bóg Galilejczyków żywcem do swojego królestwa. Płaczę na ulicy, mieszkam gorzej od szewca na Suburze, karmię się rozmową ze świątobliwymi mężami. Czuję sama, że cnota zaczyna we mnie gospodarować
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/103
Ta strona została przepisana.