Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Fausta przerwała Prokopiuszowi niecierpliwym ruchem ręki.
Słońce zsunęło się właśnie za góry, zostawiwszy po sobie smugę złocistą. Skały, zagięcia wybrzeża, ściany domów, zwrócone ku zachodowi, świeciły jeszcze. Na morzu tak modrem, iż błękity niebieskie wydawały się przy niem blade, lśniły białe płatki piany, podobne zdaleka do mew, których całe gromady unosiły się nad pomarszczonemi falami.
U stóp Fausty leżały zwoje pargaminowe. Podjąwszy jeden z nicb[1], rozwinęła go i przeglądała.
— Gdyby zasady, więdnące w tych księgach — odezwała się po jakimś czasie — stały się kiedykolwiek prawem żywem, odczutem i wykonywanem bez przymusu, zapanowałby na ziemi pokój bogów. Ale śmiertelnik jest zbiornikiem samolubnych namiętności, które tylko strach przed karą doczesną lub pogrobową trzyma na obroży.
— Wyznawcy wiary prawdziwej starają się dorównać szczytnemu wzorowi, wskazanemu przez naszego Pana Jezusa Chrystusa — rzekł Prokopiusz.

— Historya świadczy inaczej — zaprzeczyła Fausta. — Opowiada ona, że po ostygnięciu pierwszego zapału, któremu zawdzięczacie swoich bohaterów i mężów cnotliwych, przebudziły się wszystkie pożądliwości ludzkie z dawną siłą. Wszakże dobiega już czwarte stulecie od czasu, kiedy wasz Bóg zdjął z człowieka klątwę nienawiści, a gdzież ona, ta miłość bliźniego, z której chlubicie się słusznie? Gdzież owa dobroć, owo miłosierdzie? Mocny nastaje na życie i mienie słabego, bogaty znęca się nad ubogim, pan depcze niewolnika, podłość wyzyskuje cnotę.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nich.