Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Skała łączyła się ze wzgórzem, którego bok zachodni spadał łagodnie w rozległą dolinę.
Tam, gdzie na ścieżce woda wyrwała ziemię lub nagromadziła stosy kamieni, zatrzymał się Teodoryk i świecił Fauście, śledząc troskliwie jej kroki.
Na samym końcu doliny zbudowała przyroda mocną warownię. Dwa pagórki, porosłe jodłą, stykały się pod kątem ostrym. Ścianę trzecią tworzył łańcuch skał, zamykający przystęp do środka.
Już zbliżała się Fausta do swojej kryjówki, kiedy się nagle w ciszy nocnej rozległ głos męski.
Ktoś śpiewał po grecku:

Dnia pogodnego sprawco wielowładny!
Jak cię uwielbiać godnie, Apollinie?
Z ciebie rym płynie dotkliwy i składny,
Tyś uczył, jak wieść, paść trzody w dolinie.
Gór miłośniku! Gdzie przystęp niesnadny,
Bierzesz spoczynek w cienistej krzewinie.


Głos był młody, silny. Tryskał z ciemnego szczytu jednego z pagórków i rozlewał się szeroko wokoło, falując nad doliną.
Fausta i jej stróżowie przystanęli, zdziwieni bliskością nieznanego wędrowca. Oprócz pasterzów, nie mącił nikt spokoju tego pustkowia.

O! wielowładny, któryś nas prowadził,
Powiedz, jak dalsze mamy pędzić życie?
Rzekł strzałonośny: Na tom was osadził,
Byście mych darów użyli obficie,
Lud, który będzie do mnie się gromadził,
Wielkiemi tłumy spieszący ujrzycie,
Wszystkich przyjmować wy bodziecie sami,
Których świątnicy czynię strażnikami.